2017-05-06
O przyczynach kontuzji mojego kolana pisałem tutaj. Dość długo odpoczywałem. Prawie cztery miesiące bez biegania (lub na bardzo króciutkim dystansie) znacznie cofnęło moją formę. Tymczasem jeden z ważniejszych biegów, czyli 16. PZU Cracovia Maraton coraz bliżej. Ważny, bo czwarty do Korony Maratonów. Należało więc opracować plan naprawczy, skrzętnie go realizować i… modlić się, by to wystarczyło.
Plan jest taki: Mamy końcówkę lutego. Mogę już biegać po kilka kilometrów bez bólu kolana. Będę zatem biegał po kilka kilometrów, coraz dłużej, ale w momencie, gdy poczuję, że kolano doskwiera natychmiast przerywam bieg. Mam nadzieję, że do końca marca ból ustąpi, a ja, przynajmniej w części, odzyskam formę. Kwiecień zacznę bez bólu i będę się przygotowywał do maratonu. Miesiąc to zdecydowanie za mało, więc plan na maraton to „ukończyć” a nie „przechytrzyć Kenijczyków”. Planuję zwiększać dystans i wykonać jeden, dłuższy trening na dwa tygodnie przed maratonem.
Czas płynie, marzec mija. Biegam coraz większe dystanse: 6km, 8km, 10km, 12km… Noga odzywa się bardzo sporadycznie i to zazwyczaj na koniec treningu, pod samym domem. Jest dobrze. Nadchodzi kwiecień. Noga nie boli już wcale! Biegam swoje. Czas więc przygotować się do dłuższego treningu. Dłuższy to niestety nie 20 – 30km, ale po prostu 90 minut biegu. Nie chcę ryzykować. Nie chcę testować czy noga wytrzyma, niech testem będzie maraton. Teraz muszę zrobić wszystko, żeby z jednej strony jej nie przeciążyć, a z drugiej jak najlepiej się przygotować. Na wszelki wypadek robię kilka dni wolnego i wyruszam.
I tu zaczyna się mój dramat. Po 8 km zaczynam czuć kolano. Uuu… Niewesoło. Może to tylko chwilowe i zaraz przejdzie. I faktycznie po kilkuset metrach przechodzi. Ale za chwilę znów wraca i boli nieco bardziej. Ciągle jednak nie jest to taki ból jak wcześniej, który po prostu uniemożliwia dalszy bieg. Zaciskam zęby i ciągnę. Muszę wiedzieć, czy to jakiś nawrót kontuzji, czy też po jakimś czasie minie.
Ból niestety nie mija, a na 15 km zmuszony jestem przejść do marszu. Mam dwa tygodnie do startu. Trenowałem tylko półtora miesiąca i wszystko było coraz lepiej aż tu nagle taki cios. To koniec marzeń. Koniec marzeń.
Wracam do domu jak zbity pies i sam nie mogę uwierzyć w to co się stało. Obciążenie zwiększałem stopniowo, nie forsowałem się, czasem robiłem krótsze treningi niż bym mógł, żeby dać nodze odpocząć. Tym razem nie popełniłem błędu, więc co do licha!
Po krótkiej i głębokiej depresji czas zrobić to, co każdy prawdziwy mężczyzna zrobiłby na moim miejscu. Czym prędzej zamykam się w sobie i staję się głuchy na wszelkie zdroworozsądkowe ostrzeżenia: „nie dasz rady dobiec”, „nie jedź, po co jedziesz?”, „pojedziesz, dobijesz nogę i wrócisz z płaczem”. Większość tych zdań niestety pochodziła ode mnie samego. Cóż począć. Postanawiam nie robić więcej żadnych testów, może tylko jeden trening na tydzień przed startem, krótki i tyle. Codziennie smaruję kolano żelem przeciwzapalnym, codziennie okładam lodem i zaczynam się modlić o cud. Teraz już niewiele ode mnie zależy.
Tyle tytułem wstępu.
Maraton opłacony już dawno, bilety na pociąg kupione już dawno. Nocleg załatwiony, całkiem niedawno, ale za to za darmo i w tak cudownej lokalizacji, że już lepiej się nie dało. Ale o noclegu za chwile. O czym myślałem na kilka dni przed startem? Rozważałem wszystkie scenariusze.
Najgorszy wyglądał tak: przebiegnę 9 km, po czym noga zacznie boleć i przejdę do marszu. Dokończę pierwszą pętlę (połowę dystansu) i zejdę z trasy łkając jak dziecko. A Wrocław jesienią będzie pierwszym maratonem do korony, a nie ostatnim.
W najlepszym przypadku zaś przebiegnę 16 – 18 km. Potem zacznę iść bardzo szybkim marszem i na końcu pierwszej pętli zdecyduję co dalej. Jeśli czasu będzie wystarczająco dużo, to może ukończę maraton w limicie czasu. Nie będzie to ukończenie w godnym stylu, ale trudno. To, że kolano wcześniej czy później odmówi posłuszeństwa jest pewne jak w banku. Pytanie tylko kiedy.
Przed wyjazdem kompletuję ciuchy biegowe na każdą pogodę, pakuję żele i dekstrozę (moje odkrycie z Poznania). Wszystko bez emocji. Czuję jak bardzo mi tego brakuje. Planowania tempa, strategii, planowania tego co i kiedy jeść, ile pić. Nic takiego nie ma miejsca, bo i zdaję sobie sprawę, że to nie będzie mocny bieg. Mało tego, to może w ogóle nie być „bieg”.
Wieczorem Kubuś mówi, że pomodli się, żebym dobiegł do mety. Ależ to boli. Jak mam mu wytłumaczyć, że tym razem tatuś wróci raczej bez medalu i że są naprawdę małe szanse na ukończenie biegu. Czuję, że chyba się z tym pogodziłem, ale myśl, że zawiodę dzieciaki bardzo boli.
Sobota. Pobudka o 4:50. Po cichu robię kawę, śniadanko i w drogę na dworzec. W pociągu nie mogę usnąć. Wspominam jak jechaliśmy z Michałem na mój pierwszy maraton w Warszawie, jak byliśmy nabuzowani, pamiętam nasze bojowe zawołanie „Kreeeeeew!”. Ale teraz jest cisza. Czuję się jak żołnierz, który idzie na bitwę skazaną na porażkę. W ciszy, w smutku, ale w poczuciu, że trzeba stawić temu czoła.
Ale dość tego dramatu. Dojeżdżam do Krakowa i mam kilka kroków do miejsca, gdzie spędzę noc. Tu muszę wspomnieć, że z noclegiem było krucho. Zanim się zorientowałem, że czas coś zarezerwować, ceny noclegów w Krakowie poszybowały strasznie w górę. Wszak to długi weekend. Na szczęście krakowscy przyjaciele zadbali o mnie i już po chwili mogłem wybierać gdzie chcę zamieszkać. Co ciekawe wszystkie kwatery były u sióstr zakonnych. Wybrałem klasztor leżący może ze 150 metrów od linii startu. Musiałem na to bardzo zwracać uwagę, bo wiedziałem, że jak mi kolano odpadnie to każdy krok będzie sporym wyzwaniem. Siostra, która otworzyła mi drzwi spoglądała na mnie nieufnie. Okazało się, że nie bardzo się mnie spodziewała. To znaczy spodziewała się, że ktoś przyjedzie na nocleg ale nie spodziewała się, że mężczyzna. Po chwili jednak wszystko się wyjaśniło i mogłem zostać, ufff… Do klasztoru wchodziło się przez wielkie i masywne drzwi. Od razu po lewej był mój pokój a na wprost klauzura sióstr. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te wielkie i masywne drzwi odegrają tak wielką rolę. W pokoju czajnik, kawa, herbata, łazienka. Wszystko co trzeba.
Chwilę odpocząłem i wybrałem się po pakiet startowy. W biurze zawodów wszystko poszło szybko i sprawnie. Nawet koszulka z pakietu prawie na mnie pasuje. W tym samym miejscu co biuro było też Expo. W porównaniu z Warszawą czy Poznaniem dość małe. Pisałem już kiedyś o tym, że na Expo najbardziej interesują mnie stoiska, na których mogę dowiedzieć się czegoś o swoim ciele, budowie, technice biegu, itp. I tym razem znalazłem takie stoisko, gdzie zapytałem miłego fizjoterapeutę o moje dolegliwości kolanowe. Miałem nadzieję, że pomoże mi zdiagnozować, co może być przyczyną: czy to przeciążenie, czy może jakaś moja wada postawy lub zła technika biegu. Niestety to wymagałoby dokładniejszych badań, ale zaproponował mi oklejenie tejpem tego kolana. No zawsze coś, nie zaszkodzi, a może pomóc.
Oklejony wyruszyłem na zwiedzanie Krakowa. Odwiedziłem Kazimierz, który zawsze podczas pobytu w Krakowie schodził na drugi plan. Zaglądałem też we wszystkie podwórka, które mnie intrygowały. Skręcałem w każdą uliczkę, która do mnie wołała. Jednym słowem zwiedzałem Kraków tak, jak zawsze chciałem.
Po powrocie na kwaterę Garniak pokazał, że przeszedłem 15 km. Bardzo mądrze, bardzo. Ale z drugiej strony i tak jutro nie pobiegam, więc co zobaczyłem, to moje. W moim pokoju było bardzo cicho. Słyszałem tylko tupot końskich kopyt i koła dorożek. Co godzinę słyszałem hejnał z Wieży Mariackiej. Czułem się trochę, jakbym się cofnął w czasie. Lecz nie trwało to wiecznie. Mniej więcej po 22:00 dorożki ucichły a dały się słyszeć wrzaski podchmielonych turystów. Im ciemniej, tym głośniej. I tak całą noc! Budziłem się chyba z sześć razy.
Nad ranem, wraz ze wschodem słońca, było coraz ciszej. Światło ich przepędziło. Start o 9:00, więc wstałem o 6:00, aby coś zjeść 3 godziny wcześniej. Przygotowałem się, spakowałem żele, batony, dekstrozę, przygotowałem izotonik i wlałem do bukłaka w plecaku. Zwarty i gotowy. Miałem trochę dylemat z ciuchami ze względu na pogodę, było zimno i deszczowo. Ubrałem krótki rękaw, na to długi i jeszcze jeden długi. Poza tym pierwszy raz chciałem biec w koszulce, która miała coś promować. Jest w Krakowie coś takiego jak Dzieło Pomocy św. Ojca Pio. Zajmują się osobami bezdomnymi i wspierają ich w drodze do domu, własnego, godnego domu. Od jakiegoś czasu w swojej księgarni do każdej przesyłki dołączam ulotki zachęcające do przekazania 1% podatku na to stowarzyszenie a teraz, konsekwentnie, chciałem pobiec w ich koszulce i reprezentować godnie Dzieło Pomocy.
Pytanie tylko jak? Jak założę ich koszulkę na to co mam, to będę miał cztery warstwy. Po drugie i tak plecak zakryje i z przodu i z tyłu wszystko, co koszulka ma do przekazania. Nie mam pomysłu, ale wiem, że chcę mieć tą koszulkę na sobie, więc chowam ją do plecaka z nadzieją, że sprawa rozwiąże się sama.
Jest godzina 8:30, czas się zbierać. Nie wiem czego się spodziewać, ale miejsce w którym jestem jeszcze bardziej przekonuje mnie, że niewiele zależy ode mnie. Przed wyjściem proszę więc Boga o nogi silne jak u konia, o skrzydła, które będą mnie niosły, gdy sił w nogach zabraknie i o odwagę bym godnie przyjął to, co dystans przyniesie. Umocniony wychodzę z pokoju i próbuję otworzyć drzwi wyjściowe… lecz ani drgną! Oglądam je dokładnie i widzę ogromną zasuwę. Ledwo ją odciągam i widzę drugą na górze. Z tą idzie łatwiej. Rzut oka na dół i widzę kolejną, jeszcze tylko łańcuch i gotowe. Ciągnę za klamkę… i nic. Ani drgną. Zamknięte na klucz, a klucza nie mam. No ale przecież żaden problem, pukam cichutko do sióstr i czekam. Czekam… czekam… Pukam głośniej i znów czekam, bez rezultatu. W końcu słyszę, że za drzwiami u sióstr jest Msza św. No ładnie. Jeśli zaczęła się o 8:00 to może się skończyć tuż przed dziewiątą. Czekam na jakiś cichszy moment Mszy i walę w drzwi raz jeszcze. Z jednej strony nie chcę siostrom przeszkadzać, ale z drugiej za 25 minut wszyscy pobiegną beze mnie. Może nie słyszą? Dostrzegam dzwonek. Zadzwonię więc króciutko i może jakaś siostra wyskoczy mi otworzyć. Wyczekałem na kolejną chwilę ciszy i naciskam delikatnie guziczek. Jednak na nic moja delikatność, słyszę jak szalony, elektroniczny kurant rozbrzmiewa echem po klasztornych korytarzach. Nie wiem czy nacisnąć jeszcze raz z nadzieją, że to przerwie ten ogłuszający ryk. Boje się, że zacznie od nowa. Marszczę więc tylko brwi i czekam aż to się skończy. Siostry słyszały dzwonek, na pewno słyszały, obawiam się, że słyszeli go też zawodnicy oczekujący na start, ale nikt nie wyszedł by mnie wypuścić. Zrezygnowany wracam do pokoju i zaczynam kombinować czy nie wyjść oknem, ale widzę, że w oknie jest krata zamknięta na kłódkę! Dociera do mnie, że w razie pożaru byłbym ugotowany, dosłownie. Pożar! To jest myśl! Przyjedzie straż, rozwali drzwi a ja pobiegnę na start! Tylko, że drogi wszędzie zablokowane przez ten maraton, nie zdążą.
Jest 8:45. 15 minut do startu, a ja obgryzłem już z nerwów wszystkie paznokcie. Zdałem sobie sprawę, że nic nie jestem w stanie zrobić, że muszę po prostu czekać. Nic nie zależy ode mnie! I wtedy ta prawda znów do mnie dotarła z całą mocą: w tym maratonie nic już nie zależy ode mnie. Usiadłem spokojnie i czekałem na koniec Mszy. Byłem już spokojny.
Msza się skończyła, przyszła siostra i mnie wypuściła kilka minut przed startem. Potruchtałem do strefy startowej i już za chwilę speaker ogłasza start. Tłum biegaczy powoli rusza. Ten moment zawsze jest dla mnie magiczny. Zaczynamy powoli iść, potem coraz szybciej, zaczynamy truchtać i w końcu przekraczamy linię startu. Zaczęło się!
Musiałem założyć jakieś tempo. Biorąc pod uwagę moją formę i przygotowanie nie powinienem liczyć na więcej niż 4:15 – 4:30. Ale wiadomo, że w końcu będę musiał przejść do marszu, więc postanawiam biec tempem na 4 godziny. Jest zimno i mokro, paskudnie. Mam jeszcze na sobie foliowy worek ale już po chwili organizm się rozgrzewa, więc go z siebie zrywam. Po chwili czuję, że robi się całkiem ciepło, więc ściągam jeden długi rękaw i wpycham go do plecaka.
Po 5 km czuję dyskomfort w kolanie. Tego się nie spodziewałem, tak szybko? Po chwili jednak dyskomfort mija, a ja biegnę szczęśliwy dalej. Biegnę i czekam kiedy mnie złapie na dobre. Mijam 8 km i zaczynam spodziewać się najgorszego. Mijam 10 km, najgorsze nie nadchodzi. Uśmiecham się do siebie i wiem, że jak dobiegnę do 16 km plan minimum będzie zrealizowany.
Robi się chłodniej, w powietrzu straszna wilgoć, chyba troszkę pada. Ręce mi grabieją i muszę trochę poruszać palcami bo tracę w nich czucie. Sięgam do plecaka i wyciągam moją koszulkę Dzieła Pomocy. Zakładam na siebie, na plecak i wyglądam trochę jak zawodnik rugby a trochę jakbym miał stanik. Mam to gdzieś, może dzięki temu ktoś zwróci uwagę na koszulkę. Obiecałem, że w niej pobiegnę i biegnę! Teraz jestem szczęśliwy.
Mijają kolejne kilometry i zdaję sobie sprawę, że moje szanse na ukończenie maratonu w limicie czasu (6 godzin) ciągle rosną. W końcu dobiegam do półmetka i widzę duży znak. Droga w prawo prowadzi do mety a w lewo, na drugą pętlę. Tu miałem podjąć decyzję co robić a tymczasem nie mam żadnego dylematu: biegnę dalej! Co za cudowna chwila!
Teraz dopiero zaczynam cieszyć się biegiem i zaczynam wierzyć, że przebiegnę cały dystans. Z drugiej strony zacząłem się martwić, bo nie jestem na taki dystans gotowy!
Na 24 km słyszę rozmowę dwóch biegaczy:
- Przyspieszmy, damy radę!
- Spokojnie, przyspieszymy na 40 km.
- Na 40? Chyba oszalałeś! Mam siły, spokojnie możemy przyspieszyć!
- Więcej pokory. Przyspieszymy na 40 km.
- Spie…j! Ja przyspieszam.
Nie wiem jak się ta sprawa skończyła, ale to klasyczny dialog debiutanta ze starym maratończykiem. Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, ale jedno wiem: maraton zaczyna się po trzydziestce. U mnie zaczął się na 36 km. To i tak bardzo późno jak na moje przygotowanie. Przez cały bieg nie zjadłem ani jednego żelu, ani batona energetycznego. Jadłem tylko co 3 km dekstrozę. Wchodzi łatwo, łatwo się rozpuszcza i daje mi dużo energii. Oczywiście piję też izotonik. Z punktów odżywczych dwa razy chwytam po kawałku banana i dwie kostki czekolady. I to wszystko. A mimo to spadek energii dopada mnie dopiero na 36 km. Robi się ciężko i zaczyna boleć. Boli wszystko, oprócz kolana!
Niektórzy biegacze mieli na trasie swoje mobilne punkty wsparcia, czyli członków rodziny z bidonami, żelami i Bóg wie z czym jeszcze. Jedna biegaczka widząc z daleka dwójkę swoich dzieci zaczęła krzyczeć na całe gardło:
- Potrzebuję dwa żele! Dajcie dwa żele!
- Co? – pytają dzieciaki.
- Dwa żele! Potrzebuję dwa żele! Szybciej!
Zbliżamy się do dzieciaków i widzę jak jeden nerwowo szuka żeli w plecaku, a drugi go popędza.
- Szybciej! Szybciej!
- Macie żele? – pyta zdesperowana biegaczka.
- Chwilę!
Ale chwili już nie było, minęliśmy ich i tyle. Na szczęście dwadzieścia metrów dalej stoi tata biegaczki.
- Tato, błagam, potrzebuje dwa żele! Masz dwa żele?
- Nie mam, picie mam – odpowiedział, gdy właśnie go mijaliśmy.
- Dzięki! Nienawidzę was!
Ja miałem kilka żeli ale w plecaku, na szczęście jeden w kieszonce z przodu. Podbiegłem i mówię, że jeden mam. Dobry i jeden. Nagle słychać z tyłu jakieś krzyki i śmiechy. Ktoś krzyczy: „żel biegnie!”. Patrzymy, a tu przez trawnik na pełnej prędkości zasuwa jeden z dzieciaków i krzyczy:
- Mamo! Mam jeden żel!
Ktoś zażartował, że mały tak się już zmęczył, że drugi żel zjadł po drodze. Ciśnie ostro, ale ma małe nóżki i widać, że słabnie. Zbiera się jednak w sobie i w końcu nas dogania, daje mamie żel. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, biegaczka ma w sumie dwa żele, dzieciaki nie zawiodły, wszyscy szczęśliwi.
Tymczasem do mety coraz bliżej i mam coraz bardziej dość. Pocieszam się, że nie jest tak źle jak w Poznaniu czy w Dębnie. Zwalniam i cieszę się tym, że nie mam presji czasu. I tak zrobiłem więcej niż się mogłem spodziewać w najpiękniejszych snach. Ktoś z publiczności do mnie krzyknął: „jak chcesz złamać czwórkę to musisz przyspieszyć!”. Tylko, że ja wcale nie chcę. To nie jest dla mnie ważne. Wbiegam na ostatnią prostą i nie wierzę w to co się tu wydarzyło. Przekraczam metę w czasie 4:02:11. To mój najwolniejszy maraton, ale jakże szczęśliwy! Rozsyłam do wszystkich SMS, że ukończyłem, że dobiegłem! Michał odpisuje: „Kreeeeeeeeew!”. O tak, teraz jest kreeeeew! Teraz to czuję! Siedzę ze ściśniętym gardłem i rozkoszuję się chwilą. Jest cudownie.
Słabym punktem Cracovia Maratonu było to, że za metą dostaliśmy izotonik, banana, paczkę niedobrych, zdrowych ciasteczek i to wszystko. Byłem zziębnięty i zmęczony a nie było żadnego ciepłego posiłku po biegu, nawet głupiej herbaty. No chyba, że coś przegapiłem, ale pytałem kilku wolontariuszy i nikt nic nie wiedział na ten temat. Szybko więc opuściłem plac boju i poszedłem na swoją kwaterę. Kąpiel, czyste i ciepłe ciuchy, McDonald na dworcu i do domu.
Ale wcześniej jeszcze chłodna analiza. Jestem umysłem raczej ścisłym i jak dodam dwa do dwóch, to musi wyjść cztery. Zatem po kolei:
- Miałem prawie cztery miesięcy przerwy w bieganiu.
- Potem trenowałem półtora miesiąca i przebiegłem łącznie 189 km (to całe przygotowanie do maratonu).
- Większość treningów, zwłaszcza na na początku marca, to treningi z jeszcze bolącym kolanem.
- Najdłuższy bieg w tym czasie to 15km na dwa tygodnie przed startem zakończone unieruchomieniem nogi i nawrotem kontuzji.
- Nie byłem przygotowany na cały dystans maratonu, ani na tempo jakim zacząłem biec, bo nie wierzyłem, że tyle przebiegnę.
Dwa plus dwa to cztery. To nie miało szans powodzenia. A tymczasem? Przebiegłem w przyzwoitym czasie, a po biegu czułem się lepiej, niż po jakimkolwiek dotychczasowym maratonie. Mówcie co chcecie, dla mnie to Boża interwencja. Po biegu dowiedziałem się, że Ania z dzieciakami ofiarowały Mszę św. w mojej intencji, Maciek też się modlił i nie wiadomo kto jeszcze. Może Boga to rozbawiło, że zawracamy mu głowę takimi drobiazgami i powiedział swoim aniołom „Pomóżcie mu, ponieście go trochę”. „A który to?” zapytali aniołowie. „Ten w koszulce Dzieła Pomocy św. Ojca Pio”.
Wierzcie w to lub nie, ale pamiętajcie jak w „Pulp Fiction” skończył Vincent Vega, który nie uwierzył w Bożą interwencję. Dziękuję wszystkim, którzy o mnie pamiętali i westchnęli do Kogo trzeba.
P.S. Prawie siedem godzin w pociągu, w drodze powrotnej, wcale nie były męczące. Siedziałem na wprost Moniki z Zielonej Góry, która też biegła maraton. Mało tego, na metę wbiegliśmy właściwie razem (to ta kolorowa dziewczyna na zdjęciu z mety, zaraz za mną). Przegadaliśmy prawie całą drogę, zgadnijcie o czym ;) A w domu czekało na mnie mistrzowskie przyjęcie przygotowane przez Anię i dzieciaki. Cudownie!