2015-10-24
Dzisiaj niewiele już pamiętam z tego niedzielnego poranka, w którym to pierwszy raz miałem przebiec królewski dystans Maratonu. Pamiętam tylko, że Michał – wybacz Michał, że o tym piszę – był w toalecie chyba z sześć razy. Zaimponował mi. Potem jeszcze z dwa razy na Stadionie i raz tuż przed startem, w krzakach. Mistrz. Chciałem mu dorównać kroku, ale z moim skromnym stażem biegowym nie mam jeszcze takich umiejętności.
Wokół był chaos. Tłum ludzi, ogrom Stadionu, masa wolontariuszy. Wszystko szło sprawnie: depozyt, dojście do strefy startowej, prowadzący coś tam mówił do mikrofonu. Ludzie chyba go słuchali, bo co chwile wybuchała fala oklasków. Ja niewiele słyszałem, byłem skoncentrowany i wewnętrznie wyciszony.
I nagle odliczanie: Dziesięć, dziewięć… trzy, dwa, jeden! „I poszli!” krzyknął speaker. My jednak jeszcze nie ruszyliśmy. Przez kilkanaście sekund staliśmy, potem cały tłum przed nami zaczął powoli iść by za chwilę zacząć truchtać. Zaczęło się! Znów się jaram. Kurczę, zaczęło się, biegniemy! Biegnę w Maratonie! Biegnę i zupełnie nie wiem czego się spodziewać, ale zdecydowanie radość z tego, że uczestniczę w tym wspaniałym wydarzeniu bierze górę nad moimi obawami. Już po chwili mam pierwsze spostrzeżenie: nie trzeba się martwić, jeśli na maraton zapomniałeś zabrać batony czy żele energetyczne. Po pierwszych kilkuset metrach na ziemi leży ich mnóstwo. Tylko zbierać. Zapewne wszystkie źle przypięte, nie zabezpieczone żele powypadały swoim właścicielom. Te, które wytrzymały pierwsze kroki biegną dalej.
Przyklejam się do pacemakerów na 3:55 i postanawiam biec za nimi ile się da. Kilometry powoli mijają i… nic się nie dzieje. Biegniemy leniwym tempem. Pięć kilometrów, dziesięć. Gdy mijamy punkt odżywczy popijam isotonic z mojego plecaka, który kupiłem specjalnie na ten bieg. Nie umiem pić z kubeczków podczas biegu. Choćbym nie wiem jak się starał i tak się zakrztuszę. Robię co mogę, zwalniam, czasem się zatrzymuję, ulewam nadmiar wody, łamię kubeczek by zrobić dziubek, piję powoli i nagle wielka fala wtłacza się w moje płuca. Kaszlę, prycham, topie się, pluję na wszystkich dookoła. No nie potrafię. Co innego bidon, albo taka rurka z plecaka. Powolutku, łyczkiem, łyczkiem i się napiję. Wody z punktów odżywczych używam tylko po to, żeby przepłukać usta, albo umyć ręce po bananie. Ot, taki ze mnie biegowy pedancik.
Kilometry mijają ale wciąż jakoś tak powoli. Przed maratonem usłyszałem kilka zdań na temat tego dystansu od tych, którzy go przebiegli. I tak na przykład Michał mówił, że najgorsza w maratonie jest nuda na pierwszych trzydziestu kilometrach. Na 25 km zaczynam rozumieć co miał na myśli.
Gdyby nie kibice byłoby kiepsko. Ludzie przy trasie dawali ognia. Tego brakowało mi na tegorocznym Półmaratonie Zielonogórskim. Doping w Warszawie był niesamowity. Były nawet grupy mobilne, które mijaliśmy na trasie kilkukrotnie. Pamiętam plakaty, które rodziny przygotowywały dla swoich ojców, matek, żon, mężów, wujków, Maćków, Robertów, Januszów… Wszyscy byli mistrzami. Choć nie były dla mnie to i tak jakoś dodawały mi otuchy, popychały kilka kroków do przodu. Pamiętam Japończyków, którzy stali ze swoimi flagami namalowanymi na kartkach papieru. To musi być coś, gdy biegniesz w tak odległym kraju i mijasz kilka razy takie grupy kibicujących rodaków. No i pamiętam szczególnie jedną dziewczynę. Chyba około 32 – 33 km. Darła się w niebogłosy, głos miała już zachrypnięty, widać, że wkłada w kibicowanie serce i dopinguje już na pewno dość długo. Czytała imiona z numerów startowych i patrząc w oczy krzyczała: „Dasz radę! Trzymaj się!”. Cholera, uwierzyłem jej. Wspominaliśmy potem bieg z Michałem i on też ją pamiętał i też jej uwierzył. Jak ją minąłem łzy wzruszenia stanęły mi w oczach. Po raz pierwszy.
Około 26 km mieliśmy wspólny odcinek (o różnych zwrotach) z tymi, którzy biegli znacznie szybciej i już nawrót pętli mieli za sobą. Ktoś z naszej grupy westchnął ze zdrową, sportową zazdrością, że to ci, co biegną na 3:00. Biegli pojedynczo, dla mnie herosi. Zauważyłem znajomą twarz pana Krzysztofa Cieślaka z Żar, więc krzyknąłem tylko „Brawo Żary!”. Rozejrzał się i odmachnął ręką, nie widział, ale słyszał. Tutaj dostałem wiatru w żagle i zauważyłem, że przyspieszam i odbiegam zającom na 3:55. Nie mam doświadczenia więc, nie wiem czy to dobrze, czy źle. Postanawiam jednak zwolnić i trzymać się wcześniej ustalonego planu.
Na 31 km zaczynam czuć pierwszy kryzys. No w końcu coś się dzieje, coś się zmienia. Nogi zaczynają dawać o sobie znać ale biegnę. Dwa kilometry później wiem już, że kryzys mam dopiero teraz a wcześniej to tylko tak mi się zdawało. Potem Most Gdański. 36 km, wciąż biegnę, wciąż trzymam tempo i sam w to nie wierzę. Cel coraz bardziej w zasięgu ręki ale z drugiej strony czuję, że słabnę z kroku na krok.
Dobiegam tak do 40km i wtedy dopiero zdaję sobie sprawę, że prawdziwy kryzys nadszedł. Pacemakerzy na 3:55 odbiegają w siną dal a ja zaczynam pracować głową, żeby dobiec te ostatnie 2 km. Tomek mówił, że maraton zaczyna się po 30 km. Prawda. Mówił też, że ostatnie kilometry to walka. Święta prawda. Chwytam się wszystkiego, żeby tylko się zmotywować. Nogi pieką jak oszalałe. Zaczynam wizualizować sobie moment wbiegnięcia na metę. Planuję jak to będzie wyglądało, że wzniosę ręce, że może coś krzyknę albo podskoczę. Wyobrażam sobie klimat stadionu, krzyki kibiców i nagle… wybucham niekontrolowanym szlochem! No chyba przesadziłem z tą wizualizacją. Słyszę jeszcze jak jeden z uciekających już pacemakerów krzyczy „Truchtać, truchtać!”. Zbieram się w sobie, hamuję emocje i mam już plan: truchtać do mety, człapać, byle do przodu.
Mijam 41 km. Nie mam sił. Nie dobiegnę. Chcę do domu. Ale gdy widzę znacznik „1000m do mety” poczucie realności tego co się dzieje wraca. Tylko 1000m. Choćby na czworaka a dotrwam. Cisnę ile sił, mam wrażenie, że 600m już za mną a tu nagle znacznik „800m”. Jak to? Jakie 800? Czyli przebiegłem 200m? Na litość, to najdłuższy kilometr w moim życiu. Im bliżej tym dalej. W końcu wbiegam na ostatnią prostą prowadzącą do Stadionu. Czuję jak emocje rosną, biegnę pośród szpaleru flag sponsorów biegu, tłum ludzi przy barierkach, ze stadionu słychać głos prowadzącego, który się ekscytuje jakby właśnie na metę wbiegał pierwszy zawodnik. Boże, to prawie już, sił już naprawdę nie mam, w ogóle mi nie przeszkadza, że prawie wszyscy mnie wyprzedzają. I w końcu wbiegam na Stadion, najpierw tunelem, już prawie i jest! Płyta Stadionu Narodowego! To jest COŚ!
Brak słów. To jest naprawdę coś. Widzę już metę! Na zegarze 3:59 i kilkanaście sekund. Wiem już, że się udało, że czas netto będzie poniżej 4 godzin! Staram się sobie przypomnieć jak miał wyglądać mój finisz, jak go planowałem ale widzę, że to wszystko na nic bo już od dawna macham mimowolnie rękami w górze, krzyczę coś, dziękuję publiczności jakby przyszli specjalnie dla mnie! Przebiegam linię mety! Jest! Jestem Maratończykiem! Nie wierzę w swoją radość! Zakrywam oczy i wybucham takim płaczem radości i szczęścia jaki chyba w życiu mi się nie zdarzył!
Idę jeszcze kilka kroków i nagle czuję jak zaczyna mi brakować powietrza. Zaczynam sapać i charczeć a czuję się, jakby ktoś mi zacisnął pętle na szyi. Zatrzymuję się przy ratowniku medycznym z nadzieją, że jak padnę to szybko mnie uratuje. Zdycham a ratownik pyta czy wszystko w porządku. Kiwam głową, że nie i mówię, że nie mogę oddychać. Ratownik z rozbrajającym uśmiechem mówi, że nikt nie może oddychać na mecie :) To mnie jakoś uspokoiło, ale wiem, że to nie jest zwykła zadyszka. Na szczęście po chwili odzyskuję oddech, jednak czujny ratownik przekazuje mnie swoim kolegom po fachu, którzy mierzą mi tętno i saturację. Niby wszystko ok, ale trochę zaniepokoiło mnie to, co się stało. Popijając wodę na leżaczku zaczynam rozmawiać z miłą panią doktor, która pyta czy to mój pierwszy raz i czy mocno się wzruszyłem na mecie, więc mówię zgodnie z prawdą, że ryczałem jak bóbr. A więc to mógł być wyrzut adrenaliny, która ścisnęła oskrzela – stwierdza. Myślałem, że adrenalina rozszerza oskrzela ale wierzę jej. To ma sens.
Emocje opadają i zaczynam myśleć o dalszej części planu, czyli hotel, pakowanie, pociąg. Chyba mnie to trochę teraz przerasta. Idę tunelem za tłumem, nie wiem właściwie gdzie oni idą ale człapię za nimi. Po drodze dostaję wodę, iso, banany… Wolniutko, leniwie. W głowie słyszę głos wolontariuszy z megafonu: „proszę iść do przodu, proszę iść do przodu”. Jak słodki to głos, który mówi mi teraz co mam robić. Tego potrzebuję, prowadzenia za rękę. Docieram do depozytu, przebieram się i zdaję sobie sprawę, że ruchomość moich stawów zniknęła. Jestem sztywny jak patyk. Wychodzę ze Stadionu i nabieram powietrza pełną piersią. Jestem maratończykiem.
Dzwoni Michał: „Czekam pod Kaziem Górskim” – człapię więc do pomnika Kazia i dopiero z bliska dostrzegam Michała. Krrreeeeeeeeeew! Drzemy się na całe gardło. Czas netto 03:56:18. Misja wykonana.
P.s. W wydarzeniach, o których traktuje ten wpis najważniejsze skrzypce odegrali: Stadion Narodowy, kibice, mój plecak z bufetem, wolontariusze, adrenalina, zegar z napisem: 03:56:18.