2016-04-02
Powracam na blog ze spuszczoną głową. Od ponad dwóch miesięcy nic tu nie napisałem i nie mam też za bardzo czym się Wam pochwalić. Jutro biegnę pierwszy start sezonu a czuje się jak balon, z którego zeszło powietrze. Szybko upływający czas płatał mi figle, bo nawet nie zauważałem, jak mijały dni bez treningów. Miałem wrażenie, że biegłem wczoraj a to już pięć dni jak nie biegłem! I tak cały marzec.
Po zakończeniu sezonu 2015 miałem ambitny plan: dobrze przepracować zimę i na pierwsze, wiosenne zawody być super przygotowanym. Listopad i grudzień miałem sobie zwyczajnie przebiegać, styczeń i początek lutego to głównie siłownia, nasze zajęcia CrossRunningowe prowadzone pod okiem najlepszego treneiro Bartka Borowca i trochę biegania a koniec lutego i marzec to mniej siłowni a znacznie więcej biegania.
Do lutego szło zgodnie z planem ale potem udało się plan zrealizować połowicznie: udało się zrobić mniej siłowni, ale nie udało się więcej biegać. Co było przyczyną? Odpowiedź jest banalna: życie.
Z jednej strony musiałem znacznie więcej czasu poświęcić na pracę. Nie zabierało mi to całej doby, ale zmęczenie dawało o sobie znać. Co dziwne moja praca to godziny przed komputerem i wydawałoby się, że po takim psychicznym wysiłku bieganie to najlepsze, co może mi się przydarzyć. A jednak nie. Byłem wypruty i psychicznie i fizycznie.
Po drugie: pogoda. Ale słaba wymówka... Aż mi wstyd o tym pisać, ale nie ma się co oszukiwać. Chyba nie jestem typem "fajtera do zarżnięcia". Wolałem mróz, śnieg albo letnią burzę, kiedy biegłem przemoczony do suchej nitki ale nie znoszę mżawki połączonej z zimnym wiatrem. Przełom zimy i wiosny to dla mnie koszmar. Szaro, buro, mokro, wietrznie... brrrr... W połączeniu z nadmiarem pracy i - że tak powiem - ogólnym stanem skłaniającym się ku popadnięciu w "depresję" zostałem skutecznie wytrącony z treningowego rytmu.
Z zazdrością obserwowałem wpisy na innych blogach biegowych, gdzie wszyscy raportowali realizację swoich planów treningowych i niczym roboty parli do przodu. Szacunek zwłaszcza dla Marcina z Runnerski.pl.
To wszystko pokazało mi, że nie jestem biegaczem, jakim myślałem, że jestem. Jak się okazuje bieganie nie jest dla mnie takim priorytetem, żeby realizować treningi mimo tego, że padam na pysk, że pada, że późna noc. I dobrze. Czułem, że treningi "na siłę" w tym ostatnim, trudnym czasie prędzej doprowadzą do przemęczenia i choroby niż do poprawy formy. Mój organizm powiedział stanowcze NIE, choć ja - patrząc na treningi znajomych z Endomondo - skłaniałem się bardziej ku zdecydowanemu BYĆ MOŻE. Bieganie nie stało się jeszcze "moim życiem". Też dobrze. Czasem gdy oglądam w telewizji relacje z biegowych imprez masowych widzę rozmowy dziennikarzy z uczestnikami. Przerażają mnie ludzie, którzy mówią "odkąd zacząłem biegać, bieganie stało się moim życiem". Myślę wtedy: a jak złamiesz nogę? A jak nigdy już nie będziesz mógł biegać?
Podsumowując: gdybym mógł przeżyć ten marzec raz jeszcze, to w kwestii treningów przeżyłbym go chyba tak samo. Wcale nie martwiłbym się słabszymi treningami, gdyby...
No właśnie. Gdyby nie to, że jutro biegnę pierwszy start sezonu i jest to na dzień dobry królewski dystans: Maraton w Dębnie. Sam się z siebie śmieje bo znów jestem w głębokiej fazie depresji przedmaratońskiej. Jej główne objawy to:
Na szczęście ostatni punkt jak na razie mnie omija. Dramatu nie ma. Szukam pozytywów. Zimy nie przesiedziałem, biegałem - punkt dla mnie. Zainwestowałem w siłownię i zajęcia ogólnorozwojowe - punkt dla mnie. Udało się zrzucić jeszcze kilogram, więc waga startowa jest niezła. Niektórzy mówią, że schudłem za bardzo, a gdy biegnę obok stawu kaczki rzucają mi chleb, ale ten dodatkowy kilogram, który musiałbym "nieść" przez ponad 42km robi różnicę - punkt dla mnie. Tak się pocieszam. Brawo ja!
Jutro biegnę. Trzymajcie kciuki. Celuję w 3:45, ale każdy czas poniżej 3:56:18 będzie dobry :)