2015-11-06
Pierwszy raz o Crossie usłyszałem po Żarskiej Dyszce. Organizatorzy zapowiadali go jako jedyny górski bieg w lubuskim o przerażającej skali trudności, jako bieg, przy którym Parszywa Dwunastka w Zielonej Górze to zaledwie wieczorny spacerek po parku z żoną pod rękę. Jedyny górski bieg w jakim dotąd brałem udział to Bieg na Śnieżkę i bardzo miło go wspominam, to zupełnie inny wysiłek niż zwykły bieg uliczny czy nawet cross. Tak więc zachęcony tym strasznym wyzwaniem oczekiwałem dnia uruchomienia zapisów.
Trochę nie chronologicznie wspominam swoje biegi na tym blogu. Na szczęście to już ostatni, który czekał na swoją kolej. Następne będę starał się opisywać na bieżąco. Cross Górski po Zielonym Lesie w Żarach biegłem 18 października 2015r., na tydzień przed półmaratonem skwierzyńskim.
Zatem czekałem na zapisy, czekałem, no i się doczekałem. Zapisany i opłacony znów czekałem, ale już tylko na bieg. Jednak im bliżej było biegu tym bardziej byłem zły, że się na niego zapisałem. Miałem już perspektywę półmaratonu w Skwierzynie a Cross w Zielonym Lesie był zaledwie tydzień wcześniej. Trasa Crossu miała być wymagająca, śliska i miejscami naprawdę kontuzjogenna. Zacząłem się bać, że skręcę nogę, albo zbyt mocno skaleczę o jakiś korzeń, albo – co gorsze – zniszczę buty! Trochę mnie ten bieg zaczął straszyć, oczekiwałem najgorszego.
Do Żar pojechaliśmy całą rodziną. Pochodzę z Mirostowic i tam mam rodzinę a to rzut beretem od Żar. Jako, że przed biegiem głównym był jeszcze bieg dla dzieci ZS Anatol plan był prosty: dojeżdżamy na 10:00, Jagoda biegnie o 10:30, potem jedziemy do Mirostowic do mojej mamy, gdzie zostawiam całą rodzinę. Jako, że to niedziela oni idą na Mszę św. na 12:30 a ja wracam do Żar i o 12:30 mam start biegu. Nie może się nie udać. A jednak…
Na miejscu dowiadujemy się, że dzieci podzielone są na dwie kategorie wiekowe i młodsze biegną o 10:30 a te starsze, w tym Jagoda, biegną o 11:30. Uuuuu! Mamy kłopot. Okazuje się, że nie tylko my zostaliśmy zaskoczeni tym podziałem i inną godziną startu. Po krótkiej nerwówce następuje szybkie dostosowanie się do nowej sytuacji i zmiana planu: jedziemy do Mirostowic od razu i tam zostawiam Anię i Kubusia. Z Jagodą wracamy do Żar na 11:30, Jagoda biegnie, chwila oddechu i odwożę ją do Mirostowic a sam wracam do Żar i mam jeszcze około 15 minut do startu. Nie może się nie udać.
Na szczęście tym razem się udaje. Jagoda, mając lat 10, biegnie w grupie 9 – 16 lat, chłopcy razem z dziewczętami. Ich trasa miała mieć 1,4 km, ale już po starcie dzieci organizator przyznał się, że wyszło trochę więcej, prawie 2 km. Jagoda przybiega na metę jako siódma dziewczyna. Brawo! Niestety na mecie czuje się fatalnie, nie ma sił, nie może oddychać, boi się, że zwymiotuje i takie tam. Znaczy – po tatusiu – dała z siebie wszystko. Uspokajam ją i odwożę do Mirostowic.
Wracam do Żar, parkuję jakieś 300m od startu, przypinam numer i idę na start. Uff… Czasu nie wiele, ale zdążyłem. Na starcie czeka już mój brat Mariusz razem z kolegą. Od słowa do słowa a kolega wspomina coś o chipie do pomiaru czasu. I nagle jakbym dostał obuchem w ten mój pusty łeb: nie mam chipa! W najlepszym wypadku jest w samochodzie, w najgorszym w Mirostowicach, w najczarniejszych koszmarach w Zielonej Górze. Pędzę do samochodu, otwieram i szukam. Na siedzeniu nie ma, w torbie nie ma, między porozrzucanymi ciuchami nie ma… No to kiszka. Szyba analiza sytuacji i wybór opcji: do Mirostowic nie zdążę, pobiegnę do organizatora i zapytam, może został im jakiś awaryjny chip. Wcześniej jednak jeszcze raz przeszukuję cały samochód, każdy schowek, pod siedzeniami, w bagażniku. Zainspirowany filmami akcji rozpruwam siedzenia i tapicerkę, zrywam podsufitkę, jednym uderzeniem buta zrywam zderzaki, odgryzam nadkola i nagle… Jest! Był w bocznej kieszonce torby! Zakładam i pędzę na start. Czy ten bieg w końcu się zacznie?
„Trzy, dwa, jeden!”. Ruszyliśmy. Jak na górski bieg przystało zaczynamy podbiegiem. Daję się porwać tłumowi i pierwszy kilometr… tak, tak, za szybko, a dokładnie 4:21 min/km – mimo znaczącego podbiegu. Po ponad kilometrze trasa zawraca i biegniemy na agrafkę z górki mijając tych, którzy jeszcze mierzą się z początkowym podbiegiem. Biegnę dalej czekając na pierwsze stromizny godne Śnieżki. Głowę mam przygotowaną na najgorsze. Cieszy mnie to, że póki co trasa jest dosyć fajna, biegniemy utwardzoną ścieżką i jest bezpiecznie.
W końcu się doczekałem. Około 4 km zaczyna się stroma góra. Po krótkiej chwili przechodzę do szybkiego marszu pomagając sobie rękami opartymi o uda. Biegnąc na Śnieżkę nauczyłem się kilku rzeczy o biegach górskich. Po pierwsze nie ma sensu próbować biec na siłę. Biorąc strome podejścia bardzo szybkim marszem wyprzedzałem osoby, które próbowały na nie wbiec. Podobną taktykę wdrażam i tutaj. Podchodzę ostro i po chwili jestem na górze. Było fajnie, ciekawe ile jeszcze takich podejść będzie. Czekam na najgorsze.
Póki co zaczynamy zbiegać. Druga rzecz, której nauczyłem się na Śnieżce to biec ile sił na prostych i zbiegach. Odpocząć zdążę na następnym podejściu a teraz puszczam hamulce i cisnę co sił. Gdybym był animowaną postacią to nogi kręciły by mi się dookoła bioder. Nie pamiętam dokładnie w którym miejscu ale zdarzyło się na trasie straszne błoto. Myślałem, że pół biegu będzie po takiej nawierzchni ale było to tylko kilka metrów, które można było obiec bokiem. Nie jest źle i wciąż czekam na najgorsze.
Kolejny stromy podbieg, krótki ale ostry. Jest ciężko, czuję, że płuca nie nadążają, serce nie nadąża, nogi nie nadążają, dobrze, że chociaż nerki i jelita są po mojej stronie. Pulsometr podpowiada, że jestem blisko tętna maksymalnego. Serio? Znów podchodzę marszem i na górze zdaję sobie sprawę, że to już około 7 km. Stosunkowo blisko. Biorę głęboki oddech i zaczyna się zbieg, który - mam wrażenie - ciągnie się aż do mety.
Jak to? Czyli koniec strasznych podbiegów? Najgorsze nigdy nie nadejdzie? Ale żebyście nie myśleli, że ta trasa mnie nie zmęczyła, oj nie, jest ciężko. Tylko, że spodziewałem się Armagedonu, miazgi, która zniechęci mnie do biegania na 77 lat. Od 8 km nie mam sił na żadne przyspieszenie. Biegnę w miarę stałym tempem, dość przyzwoitym. Dobiega do mnie jakaś młoda dziewczyna a ja czuję to ukłucie w głowie, to ambicja, która każe z nią powalczyć. Niestety, moje doświadczenie przegrywa z młodością i zmuszony jestem ustąpić jej pola. Jak się okazało dziewczyna zajęła 2 miejsce w kategorii K16. Ech, muszę z tym żyć.
W końcu meta, ostatnia prosta. Oglądam się za siebie i widzę, że jestem bezpieczny, za mną pusto, mogę odpuścić. Tym czasem czujny prowadzący – Tomek Hucał – krzyczy do mikrofonu „Biegnij, biegnij! Gonią cię!”. Nice try, panie Tomku, nice try…
Przekraczam linię mety z czasem 48:23. Jak na 10km crossu górskiego to uznaję wynik za bardzo dobry i jest on dobrym prognostykiem na zbliżający się półmaraton. Zajmuję 60 miejsce open i 16 miejsce w kategorii M40. Coraz bliżej ;)
Po jakimś czasie wpada na metę Mariusz. Wygląda tak jak Jagoda, jak wnoszę też dał z siebie wszystko. Dochodzimy do siebie i analizujemy bieg. Przeżywam, że nie było tak strasznie, że tylko dwa trudne podbiegi a Mariusz mówi „Co ty gadasz, masakra była!”. I tu zdałem sobie sprawę, że mój odbiór biegu był taki, bo moje nastawienie było zupełnie inne. Spodziewałem się przewyższeń jak na Śnieżce, stromych podbiegów ciągnących się kilometrami. Głowa zrobiła swoje. Przygotowała mnie na dużo cięższy bieg niż w rzeczywistości miał miejsce.
Nie jestem fanem treningów mentalnych, nie bardzo wierzyłem w moc nastawienia psychiki. Uważałem, że czego nie wytrenuję tego nie wybiegam. A tymczasem niespodzianka. Po tym biegu na jednym z blogów przeczytałem wpis o motywacji przed biegiem, że jeśli nie wierzysz w powodzenie biegu już na starcie to tak też się stanie. Tak było w przypadku mojego IV Półmaratonu Zielonogórskiego. Ale tydzień po Crossie Górskim półmaraton w Skwierzynie. Pisałem już o nim, ale dodam, że na jego starcie stanąłem z wiarą w życiówkę, czułem się mocniejszy. Gdy Asia zapytała mnie jak biegnę odpowiedziałem: życiówka albo śmierć! Na szczęście padła wówczas życiówka.
Wnioski z tego biegu: nastawienie to potężna broń, głowa to potężna broń, wiara to potężna broń. Należy je właściwie ukierunkować. Nie na darmo królowie internetów powtarzają: „Jestem zwycięzcą!”. A całkiem serio: Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: „Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze!”, a byłaby wam posłuszna. Gadaliście kiedyś z morwą? Albo chociaż z agrestem? Testowaliście swoją wiarę? Wiara czyni cuda. Wiara w powodzenie misji realnie zwiększa szanse na jej faktyczne powodzenie. Z drugiej strony łaska bazuje na naturze a głowa w biegu bazuje na sile mięśni. Czyli na starcie możemy być pewni siebie tylko wtedy, kiedy na treningach uczciwie dawaliśmy z siebie tyle, ile trzeba.
P.s. Na filmie widać Jagodę (01:00), mnie (02:06) i Mariusza (02:10).
Nie ma to jak znajomości u operatora :)