2015-11-12
Nie wiem od czego zacząć. Wczorajszy bieg mnie wykończył. Jeszcze dziś, na drugi dzień, czuję się zmęczony. Nogi mnie nie bolą, nic mnie nie boli ale czuję się strasznie znużony. Nie mam siły nawet zrobić kawy, a to mi się raczej nie zdarza.
Zacznę więc może refleksją, że każdy ma swój sposób na zaakcentowanie pamięci o Narodowym Święcie Niepodległości. Niektórzy w marszach, rowerzyści na rowerach a biegacze w biegach. Wzrusza mnie to, jak po takim dniu zaglądam na fejsa a tam biało-czerwono. Mało tego, zapewne z racji, że spora grupa moich znajomych to biegacze, to po 11 listopada widzę tylko zdjęcia z biegów. Cudnie.
Sam też biegłem w Wolsztynie, gdzie co roku biegam Wolsztyńską Dychę i Bieg Niepodległości, a każdy z nich ma charakter pół biegowy a pół towarzyski. Tutaj mieszka siostra mojej żony Anita i jej mąż Robert, z którym czasem razem startujemy. Pakuję więc całą rodzinę i w drogę. Oni mają czas na pogaduchy a ja mam swoją radość z biegu. To ostatni start sezonu i wiązałem z nim wielkie nadzieje na poprawienie rekordu na 10km. Co prawda bieg ma około 11km (bez atestu) ale chciałem pobiec dobrze dychę tak, aby nieoficjalnie (czytaj: w Endomondo) poprawić czas na tym dystansie.
No i z tym Biegiem Niepodległości to mam właściwie jakiś problem. Dwa lata temu pobiegłem go zbyt lekko przez co na finiszu miałem za dużo sił. Ostatnie 500m biegłem sprintem, jak totalny nowicjusz, którym zresztą wówczas byłem. Skończyło się czasem 54:07 (11km). Bardzo chciałem więc ten czas poprawić w następnym roku, niestety kontuzja pozwoliła mi zaledwie ukończyć ten bieg bez żadnej walki o czas. Wynik 01:01:12. Masakra. Ten rok miał być moim zwycięstwem z tą trasą. Jak zapewne już się domyślacie nie był. Dobiegłem z czasem 49:06 więc jest progres i jest rekord trasy, ale dotychczasowy rekord na 10km nie został poprawiony, zabrakło 20 sekund. Zapewne niektórzy z Was pomyślą: „Chłopie, wyluzuj, to tylko 20 sekund!”. Uuuuu! Nigdy nie mówcie tak do biegaczy. To tak, jakbyście powiedzieli swojej żonie, że ostatnio wygląda trochę grubo, to tak, jak byście powiedzieli nowo poznanej kobiecie „Masz 30 lat? Wyglądasz na więcej…”. To tak, jakbyście powiedzieli w Urzędzie Skarbowym, że 20 groszy nie robi różnicy…
Jednak jest coś co odróżnia to niepowodzenie od np. tegorocznego Półmaratonu Zielonogórskiego. Nie mam poczucia porażki. Popełniłem po drodze kilka błędów, ale starałem się na nie reagować najlepiej jak to możliwe. Dałem z siebie tyle ile mogłem i uzyskany czas jest dla mnie bardzo dobry. Nie idealny, ale bardzo dobry. Dyszkę przebiegłem w czasie 45:34. Z drugiej strony ten czas był słabszy niż najszybsza dycha przebiegnięta podczas Półmaratonu Skwierzyńskiego (45:17). Co więc zawiodło? Od początku:
I tyle. Wystarczyło, że każdy z tych powodów zabrał 5 sekund i marzenie o życiówce odleciało. Właściwie to był jeszcze jeden powód niepowodzenia. Chyba kluczowy. Ale o nim za chwilę.
To, o czym pisałem wyżej to nie jest cały obraz biegu. Na szczęście. Po pierwsze nie padało i to już dodawało otuchy. Organizacja jak zawsze bardzo fajna. Biuro zawodów, depozyt, wszystko na miejscu. Po biegu kawa, herbata, niezliczona ilość ciasta, makaron, piwo, co kto lubi. Sam bieg odbywa się w bardzo malowniczym miejscu, biegniemy wokół jeziora Wolsztyńskiego.
Tu dygresja, bo w jednym miejscu doświadczyłem wręcz mistycznego przeżycia. Biegliśmy parkiem, szum liści był nieprawdopodobny ponad pięciuset biegaczy robiło spory hałas. I nagle wbiegliśmy na plażę. Piasek wyciszył nasze kroki a wokół zrobiło się strasznie cicho. Aż nierealnie. Nie słyszałem nawet sapania biegaczy ani krzyków kibiców, totalna cisza. Widziałem biegaczy, ale zupełnie ich nie słyszałem, jakby ktoś wyłączył głos. Spojrzałem na taflę jeziora. Była zupełnie gładka, spokojna, jak lustro, nawet wiatr bał się wiać w tym miejscu. Poczułem się jakbym się uniósł w powietrzu i sunął bezgłośnie nad ziemią. Po chwili, która w czasie była chwilą a w przestrzeni wiecznością znów wbiegliśmy do lasu a płuca, serce i nogi przypomniały mi, że jestem z krwi, mięśni i kości i na pewno nie sunę nad ziemią…
Miałem doping! I to jaki! Miałem prawdziwą grupę mobilnego dopingu. Robert zabrał dzieciaki do samochodu i wyposażył ich w gwizdki, trąbki i chorągiewki. Gdy zobaczyłem ich po raz pierwszy aż mi serce zadrżało. Wiedziałem tylko, że mimo ich dopingu nie będę w stanie poprawić rekordu i zrobiło mi się smutno, poczułem, że ich zawiodłem. Ale prawdziwy doping czyni cuda. Jak na mobilną grupę przystało szybko się przemieścili i znów czekali na mnie na trasie. Dotarło w końcu do mnie, że oni mają w nosie rekordy i urywane sekundy. Krzyczeli: Radek! Wujek! Ognia! Dajesz! No to dawałem! Trasa była im dobrze znana, więc dopingowali mnie chyba z pięć razy :) Robert, wielki szacunek i bardzo dziękuję, w dopingu jest siła.
W końcu meta. Jestem zmęczony jak nigdy dotąd ale jest rekord trasy, biegłem w miarę równo każdy kilometr, nie szarpałem tempa, naprawdę jest ok. Czas 49:06, 55. miejsce open, 11. w kategorii M40. Naprawdę coraz bliżej :) Do tego dostaję medal, najpiękniejszy medal ze wszystkich, jakie dostałem do tej pory. Brawo Wolsztyn!
Mam poczucie niedosytu, ale absolutnie nie mam poczucia porażki. Może i dobrze, taki niedosyt wyostrzy apetyt na przyszły sezon. Ech, Wolsztyński Biegu Niepodległości, do zobaczenia za rok! A wtedy…
P.S.
Ach! Zapomniałbym zdradzić kluczowy powód niepowodzenia! Nie zrobiłem jednej rzeczy, której nie powinienem lekceważyć. Najpierw sprawdziło się to na Maratonie Warszawskim, pamiętałem o tym z pożądanym skutkiem na Półmaratonie o Złotego Lwa w Skwierzynie, a tutaj zawaliłem. Otóż na bieg w Wolsztynie nie ubrałem moich… szczęśliwych majtek. Ot i cały sekret. Moje najwygodniejsze, mięciutkie, czarne majty zostały w szufladzie a ja naiwnie myślałem, że i bez nich dobrze pobiegnę. Oczywiście ubrałem inne, żebyście nie myśleli, że biegłem bez. Tak to jest, zapomnisz o szczęśliwych majtkach i całe to bieganie o kant…
I z tą refleksją Was zostawiam.