2016-09-11
Półmaraton to taki dystans, że jeśli chcesz go dobrze przebiec musisz mieć plan. W niedzielę na linii startu Półmaratonu Zielonogórskiego stanęło około 1400 biegaczy, z czego zapewne większość miała plan. Miałem i ja. I niestety, sam stałem się ofiarą własnego planu.
Fakty były następujące:
Plan jest więc prosty.
Po pierwsze muszę być gotowy na upał: nawodniony, biegnę w czapce i z plecakiem biegowym, do którego wlewam litr izotonika. Zakładam, że będę biegł średnim tempem na poziomie 4:44. Średnio, bo z górki polecę zapewne szybciej a na podbiegach zwolnię i będę się rozkoszował widokami. Czyli jak łatwo policzyć celuje w czas 1:40 – jak w zeszłym roku.
Start coraz bliżej.
Tuż przed startem spotykam wielu znajomych: Maćka z dzieciakami, którzy tym razem kibicują Ani, Tomka, Ewę, Bartka a nawet dziewczynę ze stoiska mięsnego z Cerrefoura. Carrefour był jednym ze sponsorów biegu i chyba postanowili wystosować swoją delegację. No i jest oczywiście Mariusz, z którym truchtamy na start.
I co? I okazuje się, że upału nie ma! Mało tego, nawet jakieś chmurki się pokazują i zasłaniają słońce. Wciąż jest gorąco, ale na pewno nie ma 28 st. Rezygnuję z czapki i chowam ją do plecaka. Odliczanie, wystrzał startera i ruszamy. Kilka kroków za metą tradycyjnie już sypie się konfetti a głośna muzyka dodaje nam energii. To lubię!
Od początku biegnę w pobliżu pacemakerów na 1:40. Już po pierwszym kilometrze widzę, że dwóch z nich będzie starało się biec równym tempem a jeden będzie naturalnie przyspieszał z górki i naturalnie zwalniał pod górę. Po pierwszych trzech kilometrach czuję się bardzo komfortowo a do tego widzę, że tempo i tak mamy trochę szybsze niż zakładane. I wtedy przez głowę pierwszy raz przemknęła mi myśl: „a może biegnę za wolno?”. No ale to dopiero 3 km. Człowiek jeszcze świeży, mocny, spokojnie. Po 5 km wciąż średnie tempo dużo poniżej 4:44 a pacemaker wciąż kręci się w okolicy. A może on nie biegnie na 1:40? Może pomylił balony?
I tak mijają kolejne kilometry. W końcu ósmy, a z nim pierwszy znaczący podbieg. Trochę nadrobiłem wcześniej więc podbiegam w tempie 4:50. A w głowie wciąż coś brzęczy, że za wolno, że biegnie się dobrze, że nogi są mocne. Ale z drugiej strony, to nawet nie połowa, w każdej chwili może się zrobić bardzo gorąco a bez rezerwy sił może być wtedy ciężko.
Upału nie ma, ale temperatura i tak zaczyna dawać się we znaki. Na każdym punkcie odżywczym wylewam na siebie dwa kubki wody. Nie piję, więc wolno mi. Piję z plecaka. Do tego na trasie w dwóch miejscach stoją kurtyny wodne. Najlepsza ta strażacka, zawodowa, wali od asfaltu mocnym strumieniem. Raz podbiegłem zbyt blisko i poczułem jak mocny strumień wbija mi się w szorty. Uuu! Chłodno, ryzykownie, ale chłodno!
Kończę pierwszą dychę z czasem 46 min., średnia 4:36. Wciąż nie jestem zmęczony i wciąż mam wrażenie, że za wolno. W końcu męska decyzja: jak skończę podbieg na Waryńskiego (okolice startu) i wciąż będzie dobrze to zarzucam plan na 1:40 i ruszam z kopyta.
Ale zanim zacznę podbieg dwa słowa o kibicach. Dla nas biegaczy, a przynajmniej dla mnie, doping jest bardzo ważny. Doping niesie, dodaje sił a przede wszystkim dodaje wiary w siebie, a wiara, mocna głowa to podstawa na dłuższych dystansach. W tym roku czułem mocno doping kibiców. Tak jak w zeszłym roku bardzo mi tego brakowało, tak teraz kibice dawali mocne wsparcie. No i wracając na początek podbiegu stała tam jedna dziewczyna, która czytała imiona z numerów startowych i wspierała dobrym słowem. Przebiegam obok niej a ona ściszonym głosem mówi: „Raduś, dawaj!”. No proszę Pani! Raduś? Nie potrafię nawet przywołać w pamięci chwili, gdy ktoś tak zwrócił się do mnie po raz ostatni. Dała wsparcie nie mi, nie bezpośrednio mi, ale temu dziecku, które wciąż gdzieś tam głęboko siedzi i które się martwi: „A jak nie dobiegnę? A jak zemdleję? A jak mnie odetnie i przybiegnę ostatni a wszyscy będą się śmiać i mówić Radek - niejadek!?”. W jednej chwili wszystkie lęki zniknęły. Wewnętrzne dziecko poczuło się „zaopiekowane”.
Kończę podbieg a w nogach moc. Postanawiam, że dalej biegnę 4:36 co mogłoby dać wynik zbliżony do życiówki. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że druga pętla będzie cięższa i że mocno się spompuję, ale chcę trzymać tempo, chcę poczuć zmęczenie, chcę wiedzieć, że dałem z siebie więcej.
Kilometry mijają. Najwolniejszy okazał się podbieg w okolicach startu (4:57) a najszybszy był 17km – 4:20. Coraz bliżej mety a nogi wciąż mają siłę, gorzej z tętnem. Rośnie powolutku i momentami zbliża się do tętna maksymalnego, czyli do 193 uderzeń na minutę. Czuję się dobrze, ale słyszałem i widziałem wiele historii jak to biegacze padali na kilkaset metrów przed metą. Nieco zwalniam ale czuję rozdarcie. W nogach moc, jakbym rozpoczął finisz z 4km od mety mam nawet realną szansę na życiówkę ale tętno niepokoi. Wygrywa rozsądek, niech go szlag! Biegnę do mety i pilnuję tętna, wbiegam na stadion, jeszcze 200m. Widzę jak za mną goni jakiś biegacz, chce mnie dopaść. No co wy macie z tymi finiszami! Miał na to 21km, ale nie, on musi mnie wyprzedzić na pełnej prędkości tuż przed metą. Złośliwie (i taktycznie) pozwalam się prawie dogonić i puszczam hamulce. Wpadam przed nim, czas 1:37:57. Do życiówki zabrakło 1:30. Niby dużo, ale gdybym zaczął minimalnie mocniej, z planem na łamanie życiówki to dałbym radę. Gdybym…
Co ciekawe, w domu widzę, że na mecie moje tętno poszybowało do 198u/min! Czyli, że co? Że 193u/min to wcale nie max? Że moje serce stać na więcej? Że muszę na nowo przeliczać strefy tętna? Ech…
Po biegu mam zdrowy, sportowy niedosyt.
Niby było super, planowałem 1h:40min. a wyszło 1h:38min. Ale niesmak zostaje. To trochę tak jakbyście chcieli sprzedać swój stary telefon: na Allegro jest wart 200 zł ale wy chcecie go sprzedać za 300 zł. Super! Przychodzi klient i mówi: „tylko 300 zł? Dałbym nawet 400 zł!”. No i właśnie, niby macie więcej niż można było mieć, ale niesmak zostaje ;) Obyśmy tylko takie „niesmaki” mieli.
P.s. Dziewczyna z Carrefoura pobiegła bardzo dobrze, a to chyba jej pierwszy bieg, gratulacje!