2015-10-29
Początkujący biegacz ma najlepiej. Co zawody to życiówka. Ba! Co trening to życiówka. Ale przychodzi taki moment, że już nie jest tak łatwo poprawić swój życiowy rekord na określonym dystansie, zwłaszcza, jeśli dotychczasowy trening nie był dobrze zaplanowany.
Po III Półmaratonie Zielonogórskim dopadła mnie brzydka kontuzja kolana, która na 6 miesięcy wyłączyła mnie z biegania. Dodatkowo – w mojej opinii - źle prowadzone leczenie wcale nie przyspieszyło ustąpienia objawów. Obawy moje potwierdził potem ortopeda sportowy, z którym spotkałem się przed Maratonem Warszawskim. Miałem wrażenie, że nigdy już nie wrócę do biegania, czułem się jak człowiek bez nogi.
Wszystko to poskutkowało spadkiem formy i upadkiem psychiki. Konsekwencją zaś było to, że każdy start w roku 2015 był słabszy niż ten sam start w roku 2014. Miałem wrażenie, że wszystko zaczynam od początku. Taki regres jest strasznie trudny, zwłaszcza, gdy jesteś na początku swojej drogi i do tej pory wszystko układało się jak w bajce. Ale tak miało być tylko do najważniejszego biegu w sezonie, czyli – jak mi się wtedy wydawało – do IV Półmaratonu Zielonogórskiego.
Rozpocząłem więc przygotowania pełną parą i wbrew wszystkiemu liczyłem na życiówkę. W między czasie zapadła decyzja o udziale w Maratonie Warszawskim i to właśnie ten bieg stał się najważniejszy na świecie. Nie miałem więc już takiego parcia na półmaraton. Rozważałem nawet, czy nie pobiec go zupełnie spokojnie i potraktować jak trening. Niestety, młody, ambitny biegacz nie potrafi zaliczyć startu w zawodach na luzie, musi cisnąć.
Dodatkowo w ramach udziału w Maratonie otrzymałem dostęp do platformy Motivato, która proponowała plan treningowy w ramach przygotowań. Wprowadziłem więc planowane starty i przystąpiłem do realizacji planu. I tutaj pierwszy błąd, w który dałem się wmanewrować jak dziecko. Na tydzień przed półmaratonem Motivato zaproponowało mi test na 10km. No na litość! Przecież wiem, że takich rzeczy się nie robi, zwłaszcza przed zawodami, ale czułem w sobie moc. Dodatkowo moja kontuzjowana noga nabrała pewności siebie i koniecznie chciała pokazać na co ją stać. No i poszło. Na tym treningu pobiegłem prawie wszystkie swoje nieoficjalne, endomondowe „życiówki” do 10km włącznie. Z jednej strony radość a z drugiej pytanie: „po co?”
Aż nadszedł był dzień, w którym to z wielkim niepokojem stanąłem na linii startu Półmaratonu Zielonogórskiego. Nikt na szczęście za bardzo nie drążył na ile biegnę, ale w głowie miałem plan A i plan B. Plan A to złamanie życiówki (czyli na tą chwilę poniżej 1:41:48). Plan prosty i konkretny, żadnych kompromisów. Plan B był nieco bardziej pokrętny i zakładał, że jeśli pierwszą dychę pobiegnę słabo, to odpuszczam i biegnę spokojnie do mety a wszystkim znajomym opowiadam, że oszczędzam się przed maratonem. Słabo, plan godny podłego Uriasza Heepa z powieści Dickensa.
Stoimy na starcie a z głośników słychać jak prowadzący mówi. Co mówi niestety nie bardzo słychać, z tyłu może coś tam rozumieją ale bardziej z przodu to już niewiele. Zaczyna odliczać, a ja słyszę mniej więcej to: ”Dzie%$###, dziew##$#..., trzy, dwa, je###, AAAAA!”. I wtedy dociera do nas straszna prawda: pierwsza linia nie słyszy nic. Zegar ruszył jako jedyny, cała reszta stoi. Z tyłu docierają pojedyncze okrzyki rozpaczy „Bieeeegnąć! Staaaart!”, ale pierwsza linia jest twarda. W końcu ktoś wpada na pomysł i odpala armaty z konfetti. No i to rozumiemy! Pierwsza linia rusza a za nią wszyscy pozostali spragnieni biegowych wrażeń. Przebiegamy pośród wirujących srebrnych, zielonych i złotych skrawków folii. Uwielbiam ten moment i za to lubię nasz półmaraton. Zaczynamy pod górkę a ja jak posłuszny owczarek trzymam się nogi pacemakerów na 1:40. Pierwszy kilometr jest dla mnie zawsze bardzo dynamiczny, tyle się dzieje. Po 500 metrach stwierdzam, że pacemakerzy biegną za wolno, że fatalnie, że jak tak pobiegniemy Panowie no to na pewno się nie uda! Strzelam focha i przyspieszam. Po 1 km telefon podaje mi czas odcinka, szybko odejmuję czas jaki spędziliśmy stojąc na starcie i już wiem to, co powinienem wiedzieć i bez endomondo: pierwszy kilometr za szybko.
Początek Półmaratonu Zielonogórskiego to podbieg. Niewielki, ale podbieg. Do tego za szybki podbieg poprzedzony podniesionym ciśnieniem z powodu opóźnionego startu. Tętno mi chyba podskoczyło za bardzo i długo walczyłem by złapać właściwy rytm i oddech. Wyrównałem się chyba dopiero na czwartym kilometrze. Biegniemy więc dwie pętle i jak to w Zielonej Górze: podbieg, zbieg, podbieg, podbieg, podbieg, zbieg… I tak w kółko.
Tu wtrącę małą dygresję na temat dopingu. W 2014 roku na trasie półmaratonu było naprawdę sporo kibiców. Czytali imiona z numerów startowych i mocno dopingowali. Zespoły muzyczne dawały ognia i biegło się wspaniale. Doping zawsze niesie. W tym roku było jakoś inaczej. Ludzi jakby mniej, doping jakby nieco słabszy. Zespoły często miały przerwy, a gdy mijałem jeden z nich podczas mojej drugiej pętli to już się pakowali. Miałem wrażenie, że biegnę ostatni i zaraz mi zgaszą światło i zamkną metę a przecież na mecie byłem w grupie łapiącej się jeszcze na srebrny medal, więc mimo wszystko nie było najgorzej. Nie żebym miał żal do kogoś, nie o to chodzi, tylko trochę zabrakło mi siły nośnej dopingu.
Pierwsza dycha zgodnie z planem, średnie tempo 4:44, czyli oby tak dalej i godzina czterdzieści do złamania. Niestety, już 12 km pokazał, że to by było na tyle. Zacząłem słabnąć i zwalniać. Pacemakerzy minęli mnie tym swoim równym, pewnym krokiem. Jak ja was w takiej chwili nie lubię! Dobiegłem do ronda Jana Pawła II i zacząłem się cieszyć dwukilometrowym zbiegiem. Potem już było tylko ciężej. Oczywiście plan A poległ, według planu B powinienem odpuścić, żeby oszczędzać siły na maraton, ale wtedy niespodziewanie pojawił się plan C.
Plan C? Kto go wymyślił? A może plan C to plan, który się pojawia sam, gdy biegacz przestaje myśleć? Polegał on na tym, że mimo, iż nie ma szans na życiówkę, za dwa tygodnie maraton i warto się oszczędzać to ciśniemy ile tylko sił, żeby wykręcić jak najlepszy czas. Nie wiem co mną kierowało, czy chciałem zminimalizować poczucie klęski, czy też czułem na plecach oddech Ani, Maćka, Michała i Mariusza? A może po prostu poczułem to ukłucie w głowie, o którym mówił Marcellus Wallace w Pulp Fiction, ukłucie mojej wkurzonej ambicji. No bo jak to tak! Miało być lepiej, a nie jest. Jak teraz żyć. W moim sercu na dobre zagościł smutek.
Mój oficjalny czas to 1:45:43. Wiarygodność tego czasu pozostawia jednak wiele do życzenia. Przede wszystkim mój czas netto był taki sam jak brutto co raczej nie jest możliwe ponieważ nie stałem w pierwszej linii, tylko razem z pacemakerami na 1:40 a u nich netto jest różne od brutto. Po drugie wszyscy ruszyliśmy z prawie 20 sekundowym opóźnieniem więc… Dziwna sprawa. Na szczęście czas nie powalał, więc i żalu nie było, że pojawiły się jakieś nieścisłości.
Czas na wnioski:
Cała ta historia ma jednak dobre zakończenie, jak u Dickensa. Dzięki tej porażce i dzięki udziałowi w Maratonie Warszawskim, który coś odmienił w mojej głowie zmieniło się moje bieganie. Niespodziewanie pojawiła się okazja wzięcia udziału w jeszcze jednym półmaratonie w tym sezonie. Tym razem padło na Skwierzynę. A jak mi poszło i czy udało się poprawić życiówkę? Przeczytajcie sami!