2016-04-04
Mój pierwszy wyjazd w prawdziwe góry to wariacki wypad z kolegami w Tatry. Zeszliśmy całe Zachodnie Tarty a potem wleźliśmy na Rysy. Bezpośrednio z Tatr pojechaliśmy w Pieniny. Zaplanowaliśmy pierwszy wypad, wstaliśmy o 6:00 rano i pewnym krokiem ruszyliśmy na podbój Pienin. Kilka chwil później staliśmy rozczarowani na szczycie Trzech Koron. Nijak ta przygoda miała się to chodzenia po Tatrach. Dlaczego o tym piszę?
Bo mój pierwszy maraton, to Maraton Warszawski z finiszem na Stadionie Narodowym. A drugi miał być właśnie w Dębnie. Pocieszałem się, że Dębno to kolebka polskiego maratonu, ale tak naprawdę bałem się, że tak, jak po Tatrach Pieniny wydały się pagórkami, tak po Warszawie Dębno będzie tylko „bardzo długim biegiem po wioskach”.
Jak się okazało bałem się tego zupełnie niepotrzebnie. Obawiałem się jeszcze wielu innych rzeczy, z których żadna się nie wydarzyła. Do Dębna dotarłem w sobotę. Gdy wszedłem do biura zawodów na dzień dobry trafiłem na stoisko, gdzie swoje książki sprzedawał pan Jerzy Skarżyński. Witaj legendo! - pomyślałem i poszedłem odebrać pakiet startowy. Do pakietu oprócz naprawdę dobrej jakościowo koszulki (znów wybrałem za dużą!) dołączony był pamiątkowy kubek i proporczyk. Nawiasem mówiąc moje dzieci nie wiedziały co to proporczyk. Nie ogarniały, że takie rzeczy można było kolekcjonować. Dopiero jak porównałem je do magnesów na lodówkę, które kupują na każdej wyprawie zrozumiały w czym rzecz.
Wychodząc poprosiłem o wspólne zdjęcie z panem Jerzym. Trochę się obawiałem, że jak nie kupię jego książki, tylko poproszę o wspólne zdjęcie to może zrobi to niechętnie i da mi to odczuć, albo odmówi... Nie wiem skąd taki pomysł w mojej głowie. Bałem się niepotrzebnie. Pan Jerzy z uśmiechem się zgodził, wstał, objął, uścisnął dłoń i życzył powodzenia.
O 18:00 w kościele p.w. św. Apostołów Piotra i Pawła miała miejsce Msza św. w intencji maratończyków. Bardzo fajnie, bo w niedziele może być kiepsko z czasem i możliwościami. Skorzystałem więc z dobrodziejstwa wigilii niedzieli i poszedłem na tą niedzielną mszę już w sobotę. Niesamowite przeżycie. Pół kościoła to miejscowi a druga połowa wyglądała jak wprost ze zjazdu przedstawicieli handlowych firmy 4F. Ludzie w dresach, leginsach, wszyscy w butach biegowych, bluzy z Biegu Rzeźnika, Runmagedonu, pięknie! Nawet kazanie było o tym jak to Jan z Piotrem biegli do pustego grobu.
Po Mszy miałem jechać prosto do Gorzowa, do Agnieszki i Sławka, którzy zgodzili się mnie przenocować. Skusiło mnie jednak Pasta Party, czyli wspólny posiłek dzień przed maratonem. Byłem sam, więc trochę się bałem, że będę się nudził i tylko zazdrośnie zerkał na fajne grupki biegających przyjaciół, że będę podsłuchiwał ich rozmowy i udawał, że dobrze się bawię. Bałem się niepotrzebnie. Gdy tylko usiadłem dosiadł się jeden z biegaczy zagajając: widzę, że sam siedzisz, a ja też jestem sam to się dosiądę. Zapraszam! Przegadaliśmy cały makaron. Gdy potem opowiadałem o tym Ani zapytała: a gdzie on pracuje, czym się zajmuje? Nie wiem, ale wiem że był z Sopotu i miał na imię Artur, wiem gdzie biegał, jakie miał przygody na trasie i jaką życiówkę w maratonie. Tak to jest z biegaczami, o niczym innym nie mówią. A propos: jak rozpoznać biegacza w towarzystwie? Nie trzeba rozpoznawać, sam ci o tym powie.
Dębno nie takie straszne. Przed wyjazdem Ania pytała czy mi się chce jechać tak samemu, ani to z nikim pogadać, ani z nikim cieszyć się z ukończenia biegu. Bałem się, że będzie chłodno, nieprzyjemnie, że będę się snuł sam jak truteń, że będę chciał szybko w tą sobotę stąd uciekać a tu taka niespodzianka. Bałem się niepotrzebnie. Jak na razie towarzystwa ani wrażeń mi nie brakuje.
U Agnieszki i Sławka zostałem przyjęty po królewsku. Zjedliśmy pyszną sałatkę z tak dobranymi składnikami, by zapewnić mi wszystkie niezbędne mikroelementy a jednocześnie, aby w najmniejszym stopniu nie wystawić mojego żołądka na przykre niespodzianki. Jesteście słodcy! Dołączył nawet Bartek, który specjalnie ubrał się w ekstra strój sportowy by całe spotkanie było w klimacie. Na dobranoc Sławek zadbał nawet o lampeczkę, która oświetlała w nocy korytarz, bym czasem wstając na siku gdzieś się nie uderzył i nie nabawił kontuzji tuż przed startem. Kocham Was!
Rano wstałem trochę niewyspany. Ech, te emocje. Od kilkunastu dni mam jakieś podwyższone tętno, może zmęczenie, może stres. Miałem nadzieję, że do maratonu wszystko wróci do normy, ale nic z tego. Na śniadanie buła z dżemem i czas ruszyć do Dębna. Przedzieram się przez korki i docieram na miejsce. Czy znajdę miejsce parkingowe? Znajduję. Prawie pod samym biurem zawodów. Znów bałem się niepotrzebnie.
Idąc do biura spotykam Bartka, naszego trenera z CrossRunningu. Jak miło spotkać kogoś znajomego. Bartek będzie prowadził Magdę na złamanie 4:00. Robimy wspólną rozgrzewkę i udajemy się na linię startu. Niefortunnie musimy przebić się przez pierwszą linię i przedzierać się przez zwarty tłum biegaczy aż do swojej strefy.
Teraz już tylko czekamy na wystrzał startera.