2016-10-09
No zaraz! A gdzie jest część pierwsza? Będzie później. Naprawdę chcę Wam opowiedzieć o wszystkim co wydarzyło się dzień przed, o Expo, o prelekcjach i o organizacji, ale sam bieg tak mnie nakręcił i towarzyszyło mu tyle emocji, że zacznę od środka. Gwiezdne Wojny zaczęły się od części czwartej to i relacja z Poznania może się zacząć choćby od części drugiej. Ale do rzeczy!
Zobacz część I - Biegowe Święto »
Poranek
Noc była dramatyczna. Budzik ustawiony na 6:00, ale to nic nie znaczy dla mojego organizmu. Najpierw nie mogłem usnąć, potem obudziłem się o 2:30 – najwyraźniej przesadziłem z nawodnieniem. Usnąłem i kolejna pobudka o 4:40. Zdecydowanie przesadziłem z nawodnieniem. Kolejna pobudka o 5:30. Tym razem to nie był zew pęcherza. Czułem, że jestem skrajnie wymęczony i niewyspany ale nie było już szans na dalszy sen. No trudno, akceptuję to i ruszam zgodnie z planem: śniadanie, porządna kawa w hotelowej restauracji i zaczynam kombinować co na siebie ubrać.
O czym ja myślałem, gdy wcześniej chciałem ubrać króciutkie spodenki startowe i krótki rękaw? No tak, planowałem to, kiedy zalewała nas fala 30 stopniowych upałów. Wyglądam przez okno i widzę, że pada. Psycha siada w jednej chwili. Tego bałem się najbardziej: zimnego deszczu i wiatru. Akceptuję to i wychodzę na dwór, żeby ocenić organoleptycznie jak wygląda sytuacja. Nie jest źle, zaledwie mży ale jest dość ciepło. Zatem: krótkie leginsy, krótki rękaw i na to długi rękaw + czapka z daszkiem na głowę. Sprawdzam czy Mariusz też jest już gotowy po czym schodzimy jeszcze raz ocenić aurę, tym razem jestem ubrany jak na start. Wydaje się być ok. Coś mnie pokusiło jednak wychylić nos (a mam co wychylać) za róg hotelu i w tenże nos dostaję strasznym podmuchem wiatru. Na litość! Wieje jak jasny gwint. Przed drzwiami hotelu było ciepło ale na otwartej przestrzeni jest strasznie! Takie życie, akceptuję to. Wracamy do pokoi i knuję dalej. Postanawiam do plecaka włożyć jeszcze kurtkę przeciwdeszczową. Jak zacznie padać albo będzie bardzo zimno to wyciągnę ją jednym sprawnym ruchem i nie tracąc ani sekundy zarzucę na siebie. A może od razu ją ubrać i zrezygnować z długiego rękawa?
Trochę mnie ta cała huśtawka ze zmianą garderoby zaczyna męczyć. Wiem już co czują kobiety, kiedy mówią „nie wiem co na siebie włożyć”. Cała torba ciuchów biegowych, na każdą okazję, a ja stoję jak ciołek i mam paraliż decyzyjny. Chrzanić to! Krótki rękaw, na to długi, kurtka do plecaka a do startu będę miał na sobie bluzę z kapturem kupioną za 2,00 zł w lumpexie, którą po wystrzale startera wyrzucę. Koniec i kropka. Idziemy na start.
Przed startem
Na miejscu jest już gorąca atmosfera i dziki tłum biegaczy. Większość jest w hali, tuż przy linii startu. Super, prawie do startu możemy się schować w ciepłym pomieszczeniu. Pogoda jakby się klaruję. Jest trochę cieplej, przestało mżyć. Postanawiam więc wyjąć kurtkę z plecaka i dołożyć do worka depozytowego. Czekamy. Czas mija powoli. Do startu 25 minut. Stoję tyłem do przeszklonej ściany, podchodzi ktoś i pyta: Pada? Nie – odpowiadam – fajnie jest. Odwracam się, i widzę… ścianę deszczu. Ludzie biegają z parasolkami a rozgrzewający się biegacze chowają się gdzie tylko mogą. Przypominam sobie, że kurtka jest już w depozycie. W jednej chwili gasnę. Robi mi się smutno, nie potrafię tego zaakceptować. Patrzę na tłum biegaczy i widzę, że wszyscy zamarli w bezruchu patrząc na sytuację za oknem, a w ich oczach nie ma nadziei.
Ale nie dramatyzujmy. Do startu jeszcze zostało trochę czasu i wszystko może się zmienić. I zmienia się! Wariactwo jakieś. Deszcz gdzieś zniknął i pokazuje się słońce. Wychodzimy prawie na ostatnią chwilę. Życzę Mariuszowi powodzenia i do swojej strefy wchodzę na kilka minut przed startem. Pacemakerzy są daleko z przodu i widzę, że nie dam rady się do nich przecisnąć. Staję jakieś 100 m za nimi i czuję, że robi mi się coraz cieplej. Wiem, że jeśli taka pogoda się utrzyma to się w dwóch koszulkach (krótkiej i długiej) zagotuję. Do startu dwie minuty ale nauczony doświadczeniem z Półmaratonu Zielonogórskiego postanawiam dynamicznie zareagować na zmianę pogody. Odpinam w plecaku jeden trok, drugi trok, wyplatam ze szlufek rurkę od bukłaka, ściągam plecak, ściągam bluzę i koszulkę i stoję w samym pulsometrze świecąc golizną. Koszulka do plecaka, bluzka z długim na siebie, plecak, jeden trok, drugi trok, rurka od bukłaka. Zdążyłem.
Start
No i się zaczyna! Ja pierdziu! Speaker wisi nad nami na jakimś podnośniku, wrzeszczy niesamowicie, nakręca atmosferę do granic możliwości a muzyka dopełnia dzieła. Odliczanie: 5, 4, 3, 2, 1 i ogień! Z głośników płyną „Rydwany ognia” a speaker traci głos. Tłum szaleje, biegacze wrzeszczą, kibice łkają, matki żegnają swoich synów, dzieci rzucają ojcom kwiaty pod stopy, a ja? A ja jestem spokojny i skoncentrowany niczym Tommy Lee Jones w „Ściganym”. Dlaczego? Bo jak kilka dni wcześniej przeczytałem na blogu Marcina, taka energetyczna muzyka i klimat nakręcają nas i powoduje to wzrost tętna już na samym początku, a tego nie chcemy. Dlatego jestem zimny jak ryba, jak robot, wyciszony, gotowy, nieobecny. Serce niemalże staje w miejscu, słyszę jak zwalnia niczym u tybetańskiego mnicha. Działa, bo przez pierwsze dwie minuty biegu mam niższe tętno, niż w czasie gdy szliśmy na start. Biegniemy! Pacemakerzy wciąż jakieś 100 m przede mną. Postanawiam ich nie gonić, chcę ich tylko mieć w zasięgu wzroku a tempo kontroluję sam. Idzie dobrze. Kolejne kilometry zgodnie z planem, czasem nawet kilka sekund za szybko, staram się to korygować, nie chcę nic nadrabiać, chcę biec tempem 4:58 min/km. Jeśli mam jakiś za szybki kilometr to kompensuję to kolejnym, wolniejszym. Dlaczego? O tym napiszę w trzeciej części. Tak, tak! Będą aż trzy części.
Półmaraton
To że maraton to bieg na dwanaście kilometrów z trzydziestokilometrową rozgrzewką to wszyscy wiedzą, dlatego pierwsza połówka jest zwyczajnie nudna. O ile pierwsza dycha jeszcze jakoś mija, bo człowiek się rozgląda, patrzy z kim biegnie, zachwyca się kibicami to na drugiej dyszce emocje powoli opadają, a trzecia dyszka to istna nuda, dłużyzna i świadomość, że zaraz będzie tylko gorzej. Na dystansie półmaratonu mam czas 1:44:48. Nawiasem mówiąc mój czas z zeszłorocznej Zielonogórskiej Połówki to 1:45:43, a tutaj na dystansie maratońskim robię półmaraton o minutę szybciej. Sam w to nie wierzę i sam sobie imponuję. Nie popadam jednak w samozachwyt tylko dalej trzymam tempo. Dyscyplina i konsekwencja.
Finisz
Zbliżam się do 30 km i przypominam sobie jak to w Dębnie zacząłem umierać już na 28 km. Zaczynam czuć trud biegu, utrzymanie tempa kosztuje mnie coraz więcej ale wciąż się udaję, z każdym kilometrem cieszę się, że jest lepiej niż w Dębnie. Mam wrażenie, że biegnę coraz szybciej a tak naprawdę po prostu wkładam coraz więcej wysiłku, żeby trzymać tempo. 34 km – już „niedaleko”, ale na 35 km jest niewielki podbieg. Przed biegiem wiele razy słyszałem, że ten podbieg zweryfikuje nasze przygotowanie. No i zweryfikował. Coraz więcej biegaczy zaczyna iść, niektórych dopadają skurcze. Mnie zaczynają boleć mięśnie pośladkowe i dwugłowe uda ale najbardziej boli mnie to zgięcie z przodu, gdzie udo łączy się z miednicą, nie wiem jak to się fachowo nazywa. Tempo spada i wiem, że już nie dam rady go utrzymać. Obok mnie biegnie biegacz i widzę, że ma serdecznie dość. Ktoś do niego krzyczy: „Dalej, dasz radę!”, „Dzięki!” odpowiada. Przebiega jakieś 30m i sam do siebie, po cichu mówi „Chu.a dam”. Wulgaryzmy mnie zazwyczaj nie bawią, ale jak to usłyszałem to parsknąłem śmiechem. Długo trawił to w sobie, ale potrzeba zwerbalizowania tej bolesnej prawdy była chyba silniejsza.
Biegnę dalej i umieram, jest coraz gorzej. Dociera do mnie, że ani w Warszawie, ani w Dębnie nie było aż tak trudno. Boli! Strasznie boli! Kilometry mijają bardzo powoli. Nie chcę już biec, marzę o tym, żeby ktoś kazał mi zejść z trasy, żeby ktoś to skończył, odwołał, powiedział, że już koniec. Pierniczę tempo, pierniczę maratony! W życiu już żadnego nie pobiegnę! Nie zależy mi ani na życiówce, ani w ogóle na wyniku, chcę tylko dobiec. Im bliżej mety, tym kibice mocniej dopingują. Trąbią tymi pieprzonymi trąbkami, co powoduje dodatkowy, straszny ból! Wolontariusze wyciągają ręce z kubkami z wodą a ja nawet nie mam siły ich omijać. Jeden z nich chyba bardzo chce, żebym jednak wziął ten cholerny kubek i trzyma rękę do końca. Uderzam w nią i pochlapany biegnę dalej. Czy on nie wiedział, że na 39 km człowiek zwyczajnie nie może skręcić? Rozdrażnienie osiąga apogeum i wszystko boli!
40 km. Czuję, że zaraz złapie mnie skurcz w prawym czworogłowym uda. Po chwili to samo uczucie w lewym. Jeszcze 1,5 km. Żeby tylko wytrzymać. Nogi i tyłek bolą do granic możliwości, po czym jak gdyby nigdy nic przekraczają te granice i bolą jeszcze bardziej. Na szczęście skurcze ud mijają.
Meta
To już naprawdę prawie koniec. Wiem, że dobiegnę. Głowa trochę wraca do formy i ostatni kilometr nieznacznie przyspieszam. Ostatnia prosta i wbiegam na teren Targów. Nie myślę już o bólu, speaker znów szaleje, kibice wrzeszczą, cheerleaderki machają pomponami, wbiegam na niebieską matę i widzę linię mety, szaleństwo! Czuję jak adrenalina uderza z całą siłą, czuję jak znów - jak w Warszawie - zaczyna mi ściskać gardło. Zaczynam się dusić, ale wiem już, że to tylko emocje. Opanowuje je, pełna kontrola! Znów jestem jak Tommy Lee Jones! Jeszcze kilkanaście metrów! Podbiegam do linii mety, dwa metry! Chcę już wznieść ręce w górę i nagle czuję przerażający ból w lewej nodze. Takiego skurczu mięśnia dwugłowego w życiu nie miałem! W ogóle nie miałem! Siłą woli przekraczam metę i staję. Nie mogę się ruszyć, noga boli jak wściekła a ja czuję, że najmniejszy ruch potęguje ból. Próbuję iść dalej ale nie daję rady, stoję i wrzeszczę z bólu. W końcu ulitował się nade mną jakiś medyk i odprowadził mnie do namiotu tuż obok mety, gdzie zapsikali mnie lodem w sprayu. Ulga minimalna, ale zawsze ulga. Powoli dochodzę do siebie i dociera do mnie, że dobiegłem dokładnie tak jak planowałem. Plan A to złamać 3:30, ale realnie planem było jak najdłużej trzymać się pejsów na 3:30 a potem, jak już mnie odetnie – a odciąć przy tym tempie musi – dotruchtać do mety. W głębi duszy liczyłem na czas pomiędzy 3:35 a 3:40. Czas netto na mecie to 3:35:06, życiówka poprawiona o 13 minut!
Strefa mroku
Za linią mety jest strefa mroku. Tu mieszka obłęd, ból miesza się z radością, euforia ze łzami. Jedni leżą i sapią, inni skaczą i wiwatują. Niektórzy krzyczą z bólu (cholerne skurcze), a jeszcze inni płacząc obściskują nieznanych biegaczy. Przez chwilę przeważa dzika radość ale po chwili opanowuje nas zmęczenie. Dostajemy medale, dostajemy folię termiczną, banany, jabłka, pomarańcze, izotoniki, woda, pełen wybór, all inclusive. Przesuwamy się korowodem jak zombie. Coraz wolniej, coraz ciszej. Widzę michę z rodzynkami, staję przed nimi i przez chwilę na nie patrzę. Słyszę, jak w mojej głowie krążą jakieś myśli: te rodzynki są takie piękne, bardzo lubię rodzynki, najbardziej takie sklejone w kulki, chciałbym je zjeść, chciałbym zjeść całą garść. Biorę garść i wpycham do paszczy. Uśmiecham się do wolontariuszy i mówię: Ale dobre! Wydają się mnie nie zauważać ale ja twardo stoję przed nimi przykurczony, okryty złotą folią termiczną po uszy i patrząc im prosto w oczy, z szaleńczym uśmiechem na twarzy wpycham do buzi kolejne garści rodzynek. Ktoś mnie w końcu popycha dalej, wchodzę do hali i od razu mój wzrok przykuwa stoisko z termosami. Kawa! W mgnieniu oka już tam jestem. Macie kawę? Nie, herbatę. Nie wierzę mu. A kawę macie? Nie, mamy tylko herbatę, kawę można kupić tam dalej. Co on do mnie mówi, chcę kawę! Kupić? Za pieniądze? Tak, za pieniądze - odpowiada. Wtedy dostrzegam w oczach tego człowieka ogromne współczucie, dzięki któremu udaje mi się w końcu z tego obłędu wyrwać. Powoli dociera do mnie, że on rozmawia ze mną jak z dzieckiem, a najgorsze, że w ogóle go to nie bawi. Swoim żałosnym wyglądem wzbudzam jego litość. W jednej chwili wszystko przyspiesza i staję się znów normalne. Znów czuję ból w nogach, czuję radość z ukończenia maratonu, czuję dumę z wyniku, czuję, że wygrałem ten bieg, a w głowie pojawia się myśl, że jak wrócę do domu, to trzeba się szybko zapisać na maraton w Krakowie!